Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Polska już przegrała z drugą falą epidemii. Nie jesteśmy w stanie ratować wszystkich

Witold Głowacki
Witold Głowacki
Szpital Narodowy w Warszawie - pomieści tylu chorych, ilu obecnie przybywa ich w ciągu jednego dnia.
Szpital Narodowy w Warszawie - pomieści tylu chorych, ilu obecnie przybywa ich w ciągu jednego dnia. Szymon Starnawski /Polska Press
Na Twitterze ministerstwa zdrowia wciąż jest kilka tysięcy wolnych miejsc w szpitalach dla chorych na COVID-19. W prawdziwej Polsce wygląda to jednak mocno inaczej. Braki zaczęły się już na początku października. A dziś zupełną normą jest już selekcjonowanie pacjentów potrzebujących ostatnich wolnych respiratorów

Według premiera Mateusza Morawieckiego i ministra zdrowia Adama Niedzielskiego wydolność polskiej służby zdrowia ma się ostatecznie wyczerpać przy 30 tysiącach nowych przypadków COVID dziennie. Niestety to nieprawda. Polska służba zdrowia już jest na łopatkach. Największe zagrożenie związane z epidemią korona wirusa - czyli załamanie systemu ochrony zdrowia nie mogącego nadążyć za tempem przyrostów zachorowań - już się u nas dokonało. Obecnie patrzymy na skutki tego, co już się wydarzyło, obserwujemy kolejne etapy następujące po dokonanej już klęsce. Ta kampania ma już za sobą swoją bitwę nad Bzurą - Polska przegrała starcie z drugą falą koronawirusa.

Kiedy załamywała się polska służba zdrowia, było tak, jakby nikt poza lekarzami, personelem medycznym, pacjentami i rozmawiającymi z nimi wszystkimi dziennikarzami tego nie widział. To działo się w drugiej połowie września, gdy na kolejnych covidowych oddziałach stopniowo zapełniały się wszystkie wolne miejsca.

- Pod koniec września była u nas odprawa z dyrektorem. „U nas robi się gęsto, wiem jak jest, musimy się przygotować, że będziemy kierować pacjentów gdzie indziej w mieście. A kto wie, może, jak będzie trzeba, to nawet do Płocka” - tak mniej więcej powiedział. Ten „Płock” to zabrzmiało w jego ustach prawie jak wysyłanie chorych do innego kraju.- mówi lekarz zajmujący się pacjentami chorymi na COVID-19 w jednym z warszawskich szpitali. Dziś podróże pacjentów z COVID-19 wzdłuż i wszerz całych województw w poszukiwaniu dostępnego miejsca to ponura polska norma.

1 października w „Polsce” ostrzegaliśmy, że z drugą falą epidemii muszą się zmierzyć dokładnie te same, tak samo wyposażone i dysponujące tą samą liczbą (a niekiedy nawet niższą) liczbą łóżek szpitale, które ledwo wytrzymały tę pierwszą, wiosenną falę. I że nie ma takiej możliwości, by przygotowany na pierwszą falę systemik miał jakiekolwiek szanse na podołanie drugiej fali - w której dzienne liczby zachorowań zbliżały się już do tych miesięcznych z kwietnia czy maja.

Wtedy już zaczęły się pierwsze „podróże” pacjentów z COVID-19 wożonych karetkami od szpitala w poszukiwaniu wolnych miejsc. Lekarze alarmowali, że sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna.

Tymczasem niemal codziennie padały kolejne rekordy dziennych przyrostów zachorowań. Polska epidemiczna krzywa szybowała w górę. Wyjątkami były jedynie niedziele i poniedziałki, gdy statystyki zdawały się spadać - jedynie z tego jednak względu, że w weekendy niedoinwestowany sanepid pracował wolniej zaś liczba przeprowadzanych przez laboratoria testów również spadała.

W połowie października było już pozamiatane. W mediach zaczął się alarm. Już na początku miesiąca szpitalnych miejsc zaczęło brakować w całych regionach, nawet w całych województwach. Wszelkie takie braki były łatwo i dla każdego widoczne na wojewódzkich stronach internetowych systemów informujących o dostępności poszczególnych rodzajów łóżek na szpitalnych oddziałach. W połowie miesiąca ten stan stał się normą - a zainteresowanie mediów zaczęło się skupiać bardziej na coraz częściej występujących brakach miejsc pod respiratorami. W tym tygodniu doszło już do tego, że w całej Warszawie przez długich kilka godzin nie było ani jednego dostępnego miejsca intensywnej terapii dla pacjentów z COVID-19/

Lekarz z Warszawy: U nas pierwsze przypadki, w których trzeba było podejmować dramatyczne wybory - dotąd rodem z opowieści o Bergamo - kogo podłączyć do jedynego wolnego respiratora w pierwszej kolejności, zaczęły się w drugiej połowie października. To powtórne uczucie - nawet wtedy kiedy jeden z pacjentów jest w cięższym stanie od drugiego, co teoretycznie ułatwia decyzję. Bo przecież ma się tę dojmującą świadomość, że stan każdego z nich może się szybko zmienić na gorsze - i że w gruncie rzeczy obaj są już na tym etapie, że jak najbardziej potrzebują respiratora.

Minister zdrowia Adam Niedzielski zachowywal się tak, jakby tego nie widział. Głosił, ze progiem niewydolności polskiego systemu ochrony zdrowia będzie 30 tysięcy zachorowań dziennie. Skąd wzięta została akurat ta liczba - trudno określić. W ostatnich dniach, gdy oficjalna liczba nowych zachorowań dziennie dopiero zaczyna zbliżać się do 30 tysięcy, codziennie potrzeba około 500 (i więcej) nowych łóżek szpitalnych dla nowych pacjentów. Pamiętajmy tu, że chodzi o sam przyrost netto - już po uwzględnieniu wyzdrowień i zgonów - które przecież w oczywisty sposób wiążą się ze zwalnianiem szpitalnych miejsc.

To z kolei oznacza, że jesteśmy już na etapie, w którym w jeden dzień moglibyśmy całkowicie zapełnić samymi nowymi chorymi jeden Szpital Narodowy. Ten właśnie nowy szpital polowy, który miał już działać od zeszłego piątku, a dopiero teraz ogłasza gotowość do przyjmowania pierwszych pacjentów.

W ostatni wtorek minister zdrowia zaszokował opinię publiczną ogłaszając, że jego zdaniem szpitale celowo zaniżają liczbę dostępnych łóżek. - mamy do czynienia często z pewnym niezrozumiałym że tak powiem ukrywaniem łóżek, które faktycznie są dostępne, a niekoniecznie dyrektor chce pacjenta przyjmować - mówił Niedzielski.

Jeszcze bardziej szokujący był pomysł, który miał temu zaradzić. -- Poprosimy wojsko o administrowanie tą informacją o wolnych łóżkach. Zwróciliśmy się do ministra Błaszczaka, by do każdego szpitala skierowano osobę, żołnierza Wojsk Obrony Terytorialnej czy armii operacyjnej, który będzie odpowiadał za aktualizowanie tego systemu - mówił minister. Żołnierz pilnujący liczby łóżek w danym szpitalu miałby aktualizować system co 3 godziny (obecnie robi się to według ministra raz dziennie).

Jak dotąd nie wiemy, jakie są skutki tego zmilitaryzowanego procesu rozkułaczania szpitali z rzekomo ukrywanych łóżek. Nie bardzo nawet wiemy, czy jacykolwiek żołnierze zdążyli się rozgościć w placówkach medycznych.

Fakty są jednak takie, że ministerstwo zdrowia w codziennych statystykach od pewnego czasu wykazuje stale liczbę dostępnych miejsc w szpitalach - według tych statystyk zawsze o solidnych kilka tysięcy wyższą od liczby hospitalizowanych chorych.

Na Twitterze ministerstwa zdrowia wolne miejsca więc są. A jak jest w Polsce?

Tak, że statystyki odnoszą się do jakichś wirtualnych liczb opierających się na leżących w szafach urzędów wojewódzkich dokumentów sprzed lat.

Lekarz z prowincji, pracuje w zwykłym szpitalu powiatowym będącym w trakcie przekształcania na covidowy: - U nas, jeśli policzymy wszystkie możliwe łóżka, można zmieścić maksymalnie 83 pacjentów. Jeśli weźmiemy pod uwagę specyfikę COVID-19 i dostępną liczbę personelu, raczej koło 30-40-stu. Niemniej na papierze wojewoda miał u nas ponad setkę łóżek. I właśnie to znalazło się w pierwszej decyzji o przekształceniu naszego szpitala i prawdopodobnie także w statystykach dotyczących liczby dostępnych miejsc - choć na pełne przekształcenie wciąż potrzebujemy jeszcze kilka dni. Dyrektor tłumaczył, wykłócał się, w końcu stanęło na tych 83. Tak naprawdę to i tak ze dwa razy za dużo. Nie mam pojęcia, jak damy radę. Tym bardziej, że jeśli chodzi o covid musimy się prawie wszystkiego nauczyć.

Dziennikarz „Polityki” Paweł Reszka opisał, jak ta nauka wygląda. „„Szkolenie online z obsługi respiratora. 31 października. Godzina 18.00 - 19.00. Tylko dla lekarzy z Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie” to treść przytoczonego przez Reszkę ogłoszenia. Tak, dobrze państwo przeczytali - godzinne szkolenie online z obsługi respiratora - według lekarki, rozmówczyni Reszki, przeznaczone głównie dla lekarzy z powstającego Szpitala Narodowego.

Lekarz z prowincji: - U nas na jak dotąd nie było nawet godzinnego szkolenia online - już abstrahując od tego, że takie godzinne szkolenie byłoby jakąś kpiną. I tak dobrze, że mamy chociaż jedną anestezjolożkę, która tak naprawdę pracuje u nas na swojej drugiej specjalizacji. Świetna dziewczyna, bardzo koleżeńska, ona nas nauczy.

A dlaczego nie uczy już dziś?

- Trochę uczy. Intubowania na przykład. Ale jeśli chodzi o obsługę i konfigurację sprzętu, to na razie jest problem. Bo u nas nie ma na razie ani jednego respiratora. Nie mamy oddzialu intensywnej terapii, mamy tylko salę intensywnego nadzoru. Są tam urządzenia monitorujące stan pacjenta, ale respiratora nie ma. Podobno mamy jakiś czy jakieś dostać. - tłumaczy lekarz.

Równolegle z załamaniem systemu ochrony zdrowia w walce z COVID-19 przebiega inne załamanie - tej części służby zdrowia, która zajmuje się tym, na co chorowaliśmy przed rozpoczęciem epidemii - i na co chorujemy nadal.

W środę wieczorem podczas facebookowego czatu z premierem i ministrem zdrowia można było usłyszeć od tego drugiego, jak łatwe stało się życie chorego na COVID-19 od momentu, gdy za pierwszy z nim kontakt odpowiadają lekarze rodzinni.

Z całej Polski spływają do nas tymczasem sygnały o niebywale długich czasach oczekiwania na zwykłą teleporadę u lekarza rodzinnego - taką, która jest niezbędna choćby do wypisania recepty na antybiotyk przeciwko anginie i zarazem taką, która kwalifikuje do każdego leczenia specjalistycznego - od problemów reumatologicznych po pełnoobjawową postać COVID-19. Wczoraj czytelnik poinformował nas o tym, że jego przychodnia pierwszy wolny termin takiej telewizyty znalazła 18 listopada. Do tego czasu COVID-19 - który pacjent u siebie podejrzewa - zostałby najprawdopodobniej całkowicie przechorowany. Ale trudno się temu dziwić - lekarzy rodzinnych mamy tylu ilu mieliśmy - czyli około 10 tysięcy. Tymczasem zaczął się sezon na grypę i inne infekcje sezonowe, a przy 27 tysiącach stwierdzonych zachorowań na COVID-19 samych pacjentów, których mają przesłanki, by podejrzewać u siebie tę chorobę może być i 100 tysięcy na dobę. Po 10 na 1 lekarza, nie licząc tych, którzy cierpią na setki innych chorób i dolegliwości.

Kompletnie zatkane są też laboratoria. Tu również z całej Polski spływają do nas i do innych mediów o wielodniowych czasach oczekiwania i na samo pobranie wymazu, i na finalny wynik testów. Od września, gdy deklarowana przez resort zdrowia i sanepid maksymalna wydolność laboratoriów miała pozwalać na wykonanie 60 tysięcy testów na dobę, niewiele się zmieniło. Nawet dziś, gdy dzienne liczby zachorowań zbliżają się już po woli do 30 tysięcy, liczba przeprowadzanych w ciagu jednej doby testów nie przekracza 70 tysięcy. Więcej niż co trzeci z wykonanych testów daje dziś wynik pozytywny. Według wytycznych WHO o sytuacji epidemicznej pod kontrolą można mówić, gdy tylko 5 procent. Zbliżamy się do siedmiokrotnego przekroczenia tego progu.

To sprawia, że nie mamy już w Polsce kontroli nawet nad szacowaniem samej skali rozprzestrzeniania się koronawirusa. Nie wiemy, jakie mogą być realne liczby zachorowań - możemy jedynie polegać na szacunkach specjalistów od modelowania matematycznego. Ci z ICM Uniwersytetu Warszawskiego mówią nam, że oficjalne liczby zachorowań należy mnożyć mniej więcej przez 7. To zaś sugerowałoby nam, że niebawem realna iczba zachorowań może zacząć się zbliżać do 200 tysięcy. Z punktu widzenia możliwości osiągnięcia tak zwanej odporności stadnej zdolność do względnie precyzyjnego szacowania realnej skali zachorowań byłaby niezmiernie cenna. Straciliśmy ją jednak już całe tygodnie temu.

W tej chwili natomiast w covidowych szpitalach trwa już tylko bieżące zarządzanie katastrofą.

Lekarz z Warszawy: - Miesiąc temu to było jak początek czarnego snu, z którego można było próbować się obudzić. Ale dziś decyzje o tym, kto dostanie respirator, a kto nie, to jest już nasza zupełna codzienność. Tu u nas, i w całej Polsce. Nie ma wśród nas ludzi, których by to nie ruszało. I nie wiem, jakie będą tego psychologiczne skutki. Bezsilnie patrzę na pacjentów, którym nie mamy jak pomóc. Nie dlatego, że są w stadium terminalnym nieuleczalnej choroby, tylko dlatego, że nie mamy środków. Idąc do zawodu zakładałem, że coś takiego może mnie spotkać tylko w wypadku powszechnej mobilizacji - na jakiejś pieprzonej wojnie. Nie przypuszczałem, że zobaczę to i będę w tym uczestniczył w warunkach pokoju, w środku Warszawy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Polska już przegrała z drugą falą epidemii. Nie jesteśmy w stanie ratować wszystkich - łódzkie Nasze Miasto

Wróć na chelmno.naszemiasto.pl Nasze Miasto